Parafia św. Wawrzyńca
Nowy Sącz – Biegonice

“Mieszkam w Biegonicach już 101 lat”

Z najstarszą parafianką, panią Józefą Waligórą rozmawia ks. Piotr Lisowski

 

Józefa Waligóra

Pani Józefa Waligórowa z Biskupem Andrzejem Jeżem podczas wizytacji parafialnej 12 marca 2017 r.

Proszę powiedzieć nam kilka słów o sobie.

Urodziłam się 15 stycznia 1916 roku w Biegonicach jako córka Jana Kosala i Katarzyny Jodłowskiej. Mój dom rodzinny znajdował się tuż obok kościoła. Pamiętam jego wspaniałą atmosferę, zawsze było tam bardzo wesoło. Często schodziło się do nas dużo ludzi na wspólne zabawy. Mój tata był w Biegonicach kościelnym, a po nim mój brat – także Jan.

Członkowie Pani rodziny pełnili funkcję kościelnego wiele lat temu. Czy pamięta pani, jak ta praca wówczas wyglądała?

Wtedy kościelny miał dużo więcej pracy niż teraz. Oprócz przygotowywania wszystkiego do Mszy św., ubierania księdza i dbania o kościół do jego obowiązków należało np. przygotowywanie czterech ołtarzy na procesję w Boże Ciało. Nie było także gotowych dekoracji okolicznościowych, to wszystko tata musiał przygotowywać sam.

Przed II wojną światową Biegonice zamieszkiwali ludzie różnych wyznań – obok katolików także ewangelicy i Żydzi. Jak wyglądały ich wzajemne relacje?

Nie pamiętam zbyt wielu Żydów, ale  jednego z nich zapamiętałam dobrze. Mieszkał w miejscu, gdzie obecnie jest świetlica. Był lubianym człowiekiem, trudnił się handlem. Kiedy zachorował leczył się w Krakowie. Pod wpływem opiekujących się nim pielęgniarek – sióstr szarytek przyjął chrzest. Rodzice się go wyparli. Przed samą wojną rodzina ta przeniosła się do centrum Nowego Sącza. Żydzi mieli też karczmę na ulicy Popradzkiej. Niemców pamiętam lepiej. W okolicy nie mieli swojego kościoła, dlatego na nabożeństwa jeździli do miasta na ulicę Franciszkańską. Byli na ogół życzliwi, zwłaszcza ci starsi. Ale jeden z nich w czasie wojny zaczął się wynosić nad Polaków i traktował ich pogardliwie. Pod koniec wojny zostali zmuszeni przez Wehrmacht do ewakuacji w głąb Niemiec.

Jak zmieniły się Biegonice i nasz kościół od czasów Pani dzieciństwa i młodości?

Pamiętam, że w kościele przez długie lata nie było ogrzewania i było bardzo zimno (ogrzewanie w kościele zamontowano w 1971r.). Kazania ksiądz głosił po Mszy św.  Z dzieciństwa pamiętam też, że w kościele nie było żadnych malowideł. Dopiero w 1929 roku do Biegonic przyjechał malarz Albin Sarna ze Lwowa i pojawiła się barwna polichromia. Kiedy malarz skończył malować prezbiterium, rusztowania przesunięto pod ściany w nawie głównej. Trzeba było przed niedzielą posprzątać, więc wezwano do pomocy dziewczyny ze wsi. Sprzątałyśmy do późna w nocy. Ale warto było, kościół po malowaniu wyglądał bardzo ładnie.

Zwyczaje też się pozmieniały. Dawniej wesela odbywały się po domach, według tradycyjnych obrzędów, których dzisiaj już nikt nie pamięta. Takim zapomnianym dziś zwyczajem są na przykład oczepiny. Na każdym weselu był obecny starszy drużba. W Biegonicach nie miał sobie równych Jan Banach. Biegoniczanie zapraszali go często na wesela, ponieważ pięknie i bardzo wesoło prowadził przyśpiewki. Pogrzeby też wyglądały inaczej. Zmarły spoczywał przez 2-3 dni w domu, do którego codziennie schodzili się sąsiedzi i wspólnie odmawiali różaniec. Kiedy zmarłego wynoszono z domu, na progu trzykrotnie podnoszono i opuszczano trumnę.

Jest Pani naszą najstarszą parafianką. Ma Pani bogate doświadczenie życiowe. Co chciałaby Pani powiedzieć na koniec mieszkańcom Biegonic?

Z perspektywy lat widzę, jak szybko mija czas. Warto ten czas przeżyć dobrze, w zgodzie z Bogiem i ludźmi.

Dziękuję za rozmowę.